Szczęście… jak stuk łyżeczki o szklankę

Wypowiedź osoby dorosłej korzystającej z implantu słuchowego wszczepionego do pnia mózgu.

Przełom w moim życiu wydarzył się w maju 1999 roku. Wtedy to powoli, ale systematycznie moje życie zaczęło zmieniać się w koszmar. Z niewiadomych jeszcze wtedy przyczyn zacząłem tracić słuch. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Moja wędrówka po lekarzach nie miała końca. Byłem załamany i zrezygnowany. Cały mój świat, wspaniały świat zawalił się. Trafiłem do kliniki przy ulicy Stępińskiej w Warszawie, gdzie postawiono jednoznaczną diagnozę: guzy nerwów słuchowych i całkowita utrata słuchu. Mimo tak strasznego wyroku, zaiskrzyła maleńka iskierka nadziei. Tam właśnie dowiedziałem się o implancie, za pomocą którego można słyszeć.

Pan docent Krajewski rozpoczął rozmowy z prof. Henrykiem Skarżyńskim o tym, abym ja był kolejną, bo już drugą, osobą w Polsce, której taki implant ma być wszczepiony. Mój świat nadal milczał. Moje życie zmieniło się. Ja byłem innym człowiekiem, moi znajomi byli inni. Koledzy, których kiedyś nie mogłem zliczyć, stopnieli do maleńkiego grona. Stosunki koleżeńskie układały się różnie, wiele razy nie najlepiej. Nie chciałem i nie mogłem już dłużej czekać. Cisza wpływała na mnie okropnie. W sierpniu 2000 roku nadszedł upragniony moment wszczepienia implantu. Mojego implantu. Operację przeszedłem dobrze i już po tygodniu byłem w domu. Znowu musiałem czekać. Tym razem to czekanie było trochę inne. Miałem mnóstwo obaw, jeszcze więcej pytań. Lekarze nie zawsze umieli mi jednoznacznie odpowiedzieć. Czytałem też reportaż o innej pacjentce, która za pomocą takiego samego implantu słyszy bardzo dobrze. Ja byłem przygotowywany na to, że raczej nie mogę oczekiwać cudu. Nastawiano mnie na to, że lepiej oczekiwać mniej a dostać więcej. Ważne było, abym zrozumiał, że to, co usłyszę po podłączeniu, może okazać się czymś zupełnie nieoczekiwanym i innym niż to, co chciałbym usłyszeć. Byłem pełen obaw, że to może się nie sprawdzić i iskierka nadziei, która gdzieś tam się tliła, często przygasała. Bałem się. Wreszcie nadszedł moment, w którym wszystkie moje obawy mogły się potwierdzić albo rozwiać. Muszę jednak przyznać, że chociaż nie wierzę w cuda, dla mnie taki cud się wydarzył. Słyszałem jeszcze nie tak, jakbym tego chciał, ale już mogłem zrozumieć pojedyncze słowa, co było ogromnym szczęściem. Nie mniej radości sprawiały mi odgłosy, jakie słyszałem. Własne kroki, woda cieknąca z kranu, stuk łyżeczki o szklankę. Coś tak prostego, a zarazem tak wspaniałego może sprawić radość tylko wtedy, gdy się to utraci. Dzisiaj, 6 miesięcy po podłączeniu implantu mogę powiedzieć, że los uśmiechnął się do mnie. Słyszę, rozmawiam przez telefon, słucham muzyki, chodzę na dyskoteki. Moje grono przyjaciół znowu się powiększa. Czasami jednak zdarza się, że sieję sensacje wokół siebie, czuję na sobie wzrok ludzi, którzy przyglądają mi się zaciekawieni. Mam na uchu coś, co nie przypomina aparatu słuchowego, nie jest podłączone do ucha, na dodatek wystaje jakiś kabelek, na którym trzyma się jakiś krążek. Za plecami często można usłyszeć: „to ten, co był w telewizji”. Z początku trochę mnie to drażniło, dziś tylko śmieszy. Często myślę o Kasi, trzeciej osobie, która też ma podłączony implant pniowy. Bardzo bym chciał, żeby i jej udało się wrócić do świata dźwięków i aby była z tego podobnie jak ja zadowolona.

Z każdym dniem słyszę lepiej i tylko to się dla mnie liczy. Mam zamiar podnieść swoje wykształcenie, chcę pójść do szkoły, do pracy i wiem, że tak będzie. Wszystkim osobom, które w chwilach zwątpienia czy załamania wyciągnęły do mnie rękę, dziękuję. Szczególne podziękowania pragnę złożyć doc. R. Krajewskiemu, prof. R. Behrowi i prof. H. Skarżyńskiemu z zespołem Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu.